Święta to czas, który spędza się w gronie rodzinnym, w ciszy i spokoju, kiedy w końcu można wyciszyć swoje wnętrze. Dla każdego jednak ten czas znaczy coś innego, coś wyjątkowego.
Wielkanoc to dla mnie zawsze trudny czas. W sumie już od Środy Popielcowej, co roku, dręczą mnie uporczywe myśli i refleksje na temat życia. Nie twierdzę, że to źle, bo ten okres jest właśnie po to, aby coś sobie uświadomić, coś zmienić, coś stworzyć. Tylko, że często podchodziłam do tego na zasadzie “rezygnacji” z danej przyjemności. Czy to słodyczy dwa lata wstecz czy rok temu z picia alkoholu.
Kiedy nadszedł Popielec 2018 miałam za sobą szalony czas w nowej pracy, w nowej relacji, wróciłam z podróży. Obudziłam się tamtego dnia i zdałam sobie sprawę, że… ej, nie mam postanowienia na Wielki Post, co ja teraz zrobię? Na siłę próbowałam wymyślić coś nowego, z czego mogłabym zrezygnować. Niestety, moja głowa to była jedna wielka pustka. Wszystko się powtarzało, wiele rzeczy już wcześniej zmieniłam w swoim życiu. Doszłam do wniosku, że w tym roku podejdę do “tematu” troszeczkę inaczej. Pozwoliłam, aby moje postanowienie wielkopostne po prostu do mnie przyszło i byłam na to otwarta.
Zabawne, bo po prostu tak sobie powiedziałam w głowie tamtego dnia i nie wracałam do tego myślami. Długo miałam pustkę w sercu i w głowie, więc starałam się częściej zaglądać do Maciejówki, żeby jakoś upchać sobie “coś dobrego” w tej komorze, która pompuje nam krew do żył. Ale to nie wystarczało. Musiałam się trochę naczekać, trochę jeszcze przeżyć, trochę podróżować, trochę zwiedzić, trochę się z ludźmi pokłócić, trochę się pojednać. I wtedy zrozumiałam… moim postanowieniem na Wielki Post, totalnie nieświadomym oczywiście, było zadawanie sobie pytań i szukanie na nie odpowiedzi. Kto nie szuka i nie pyta, nie pogłębia swojej wiary. W jakiś dziwny sposób właśnie tak przeżyłam ten smutny, a jednocześnie przepiękny czas oczekiwania.
Z tego też względu te Święta i całe przygotowanie do nich było dla mnie niezmiernie trudne. Szukałam, pytałam, chciałam coś w sobie zmienić. Kim jestem? Dlaczego jestem taka jaka jestem? Skąd biorą się moje zachowanie? Skąd biorą się zachowania innych ludzi? Czy Judasz faktycznie był zdrajcą? Czy faktycznie śmierć nadała życiu sens? Czy kocham siebie? Czy akceptuję siebie?
To dało mi ogromną wewnętrzną radość, w jakiś groteskowy sposób. Posłuchałam Temperamentów Maliny, zrozumiałam trochę swój temperament (tak, jestem cholerykiem), zastanowiłam się nad swoimi problemami, zaletami, wadami, postawiłam sobie siebie jako wartość. Obejrzałam świetny spektakl, który zmusił mnie do grzebania w Piśmie i odnajdywania coraz to nowych zagadek, dzięki którym trochę inaczej patrzyłam na historię Zbawienia. Cały ten proces myślowy, poszukiwania doprowadził mnie do mojego małego zmartwychwstania. Przeżyłam te Święta zupełnie inaczej niż wszystkie inne, mam wrażenie, że właśnie w TYM roku dopiero zrozumiałam całe poświęcenie i faktycznie pozwoliłam Chrystusowi zmartwychwstać w moim sercu. Prawdziwie. I choć dalej mam wiele pytań i wiele wahań, to czuję się dużo lepiej. Pomimo, że w tym roku nie było już pełnej rodziny przy stole – mój brat spodziewa się dziecka i został w Warszawie razem z ukochaną (dożywotnie zniżki w pendolino dla dziecka, nie przekonały ich, że ewentualny poród w trakcie podróży pod Wrocław jest ciekawy), to te Święta były najistotniejsze jak do tej pory. Może to też kwestia tego, że dorastam, zmieniam się i przeżywam coś nowego. Choć bałam się tej “ciemnej doliny”, teraz już się nie ulęknę. On jest ze mną.
Zuzanna Bocian