Gdy przyjechałem uderzyła mnie tutejsza bieda. Teraz już wiem, że mieszkam w bogatej dzielnicy. Zatem dziś odpust parafialny w bogatej dzielnicy Dakaru. Po trzech dniach nocnych koncertów i zabawy Msza odpustowa. Kościół pełen ludzi (koło tysiąca?) Większość z nich dziwnie jednakowo ubrana. Każdy ma uszyte na własną modłę, ale z tego samego materiału. Na odpust parafie kupują ogromną ilość tego samego materiału i każdy szyje sobie kreację według własnego pomysłu. I mimo że bieda aż piszczy, to kreacje są niezwykle ważne. Ludzie ubierają się schludnie i bardzo elegancko. Festiwal mody.
Msza podniosła, dynamiczne i świetnie przygotowane śpiewy, kazanie dialogowane jak z dziećmi. Kościół odpowiada, reaguje, klaszcze, wszystko przerywane śpiewami i salwami śmiechu. Procesja z darami bardzo praktyczna, nawet chemia użytkowa. Ogłoszenia parafialne przedstawia przewodniczący rady parafialnej. Z satysfakcją odkrywam, że dłuższe niż kazanie, czyli jesteśmy w tym samym Kościele. Ludzie zżyci, czują się dobrze. Po Mszy wielka feta. Stoły zastawione na kilkaset osób. Głośna muzyka i dobre jedzenie. Pojawiły się panie w sukienkach z jednej beli materiału, ale innej niż reszta, to przedstawicielki sąsiedniej parafii. Dwie panie mają na sobie sukienki z portretami św. Tereski. Są też materiały z podobiznami prymicjantów i Męki Pańskiej. I oto na pośladku, albo pod pachą może przypaść miejsce prymicjantowi lub miejscowemu biskupowi. Ot, radość.
Po południu z dwoma studentami Leonem i Antonem odpoczywamy nad Oceanem. Anton robi herbatę. To tutejszy specyfik. W metalowym naczyniu rozgrzewa się węgiel drzewny i długo gotuje się wywar z zielonej herbaty ze świeżą bazylią. Może też być mięta. Nalewa się do szklaneczek i wlewa z powrotem do czajniczka. I tak w kółko, aż przyjdzie czas by przelewać z dużej wysokości ze szklaneczki do szklaneczki, by uzyskać piankę. Nie wiem dlaczego, ale jest ona ważna. Smak niezwykle intensywny i słodki, działanie pobudzające (znacznie bardziej niż kawa). Zabiera to sporo czasu, ale tu nikt nigdzie się nie spieszy. Tu wszyscy mają czas. Rozmawiamy o życiu. Jeden z chłopców nie ma rodziców, drugi ma tylko mamę. Są bardzo biedni, choć nie widać tego po nich.
Późnym wieczorem odwozimy studentów do akademika. Zapraszają nas do siebie. Dom otwarty, bez jakiejkolwiek portierni, bez administracji. Okna bez szyb. Trochę śmieci, ale żadnych przykrych zapachów. Tu nie ma alkoholu, ani papierosów, ani narkotyków. Nikogo na to nie stać. Za to każdy ma telefon. Można niedojadać, ale telefon jest artykułem pierwszej potrzeby. Maleńki pokój trzy na trzy metry, bez okna. Dwa piętrowe łóżka i jedna szafa. Żadnego krzesła, żadnego stołu, żadnych książek. Na każdym łóżku śpi dwóch chłopaków, czasami jeszcze ktoś na ziemi. Na dziewięciu metrach kwadratowych mieszka minimum ośmiu chłopaków. Serdeczne powitania, pozdrowienia. Wszyscy z okolic Kédougou. Są bardzo grzeczni, dobrze wychowani, uważni. Wywiązuje się serdeczna rozmowa z uśmiechniętymi, pogodnymi ludźmi.
Każdy się przedstawia. Przedstawić się w Afryce, to powiedzieć o sobie najważniejsze rzeczy: religia i plemię, czyli kto jest moim Bogiem, skąd jestem, jakie są moje korzenie, wśród jakich ludzi żyję. Chłopcy pochodzą z trzech różnych plemion. Pół na pół muzułmanie i katolicy.„Życie jest piękne” przewija się w rozmowie. Idziemy na spacerek po akademiku. Gdy wracamy, jeden z chłopaków rozłożył na wąskim korytarzu dywanik w kierunku wschodu i zaczyna się modlić.
Po drodze mijamy na jednym z głównych placów Dakaru koncert katolicki, ze świadectwami i ewangelizacją. Jest po dwudziestej trzeciej, jesteśmy w państwie gdzie 95% stanowią Muzułmanie i nawet nikomu nie przyjdzie tu do głowy, żeby robić jakiekolwiek problemy z koncertu muzyki religijnej w samym centrum miasta. Może to dziwić tylko przybyszów z Polski, z kraju chrześcijańskiego.
Relacja z niedzieli (12.02.17)