Wizyta w samym nowoczesnym centrum Dakaru. Wymieniamy pieniądze na rowery, co nie jest wcale takie proste. Centrum, tak od pierwszego piętra wzwyż, przypomina duże miasta europejskie, czy amerykańskie, ale ulica do pierwszego piętra to czysta Afryka. Ludzie żyją na ulicy. Tu robią wszystko: pracują, wypoczywają, śpią, myją się, spotykają, uprawiają sport.
Szybko zrozumiałem o czym mówił Kapuściński w „Hebanie”, że w Afryce biały kolor skóry szybko zaczyna palić. Nie można się od niego uwolnić i zlać się z ulicą. Jest się białym, czyli bogatym. Nieustannie ktoś cię zaczepia z tysiącem propozycji. Często takie nagabywanie przeradza się w przyjacielską rozmowę. Nawet gdy stanowczo odmawiałem i nie chciałem kupić pięknej sukienki dla swojej żony, czy kolejnej pary okularów, albo szczotki do zamiatania, nikt nigdy nie był dla mnie niemiły. Ci ludzie są tu niezwykle przyjaźnie nastawieni. Ulica choć namolna jest bezpieczna.
Ruch potworny i bez jakichkolwiek zasad. Ciągi pieszych i samochodów to łączą się ze sobą, to się rozdzielają. Samochody niemiłosiernie poobijane. Jeździ wszystko. To że w autobusie komunikacji miejskiej nie ma przedniej szyby nikomu nie przeszkadza (brak wszystkich pozostałych jest w standardzie). Do autobusów wchodzi się tylnymi drzwiami, których nigdy się nie zamyka. Tam też jest mała platforma, na której stoją młodzi mężczyźni. Kobiety raczej siedzą. Wchodzi i wychodzi się w każdym momencie i czasami w biegu.
Odwiedzamy krawca. W niezwykle małym pomieszczeniu pracuje ośmiu młodych mężczyzn i kilku chłopców, a obok, kolejnych sześciu. Sami mężczyźni. Maszyny napędzane nożnie, żelazka na dusze. Jak na warunki europejskie, bałagan niewyobrażalny. Praca jednak posuwa się. Każdy wie co ma robić, a produkty imponująco piękne.
Dwa słowa wyjaśnienia co do zdjęć. Tu nie wolno robić fotografii. Ludzie kategorycznie się na to nie zgadzają. Myślą, że my z tego po powrocie robimy pieniądze i nie jest sprawiedliwe to, że z nimi się tym nie dzielimy. Wybaczcie zatem, że zdjęć niewiele i nie najlepszych. U krawca byliśmy z piękną Senegalką o dużych zdolnościach negocjacyjnych i stąd tak dobre fotografie.
Wieczorem odwiedzamy braci z Taize i celebrujemy Mszę św. z grupką dzieci, które szybko się z nami zaprzyjaźniają. Bracia mieszkają w bardzo biednej dzielnicy muzułmańskiej. U nich też jemy kolację. Ryż z maleńkimi homarkami i warzywa pośród których można znaleźć maleńkie, żółte papryczki. Spożycie nawet maleńkiego kawałka, albo ryżu wymieszanego z wyduszonym z papryczki sokiem bardzo rozgrzewa. Nieoswojony delikwent (jakim się okazałem) oblewa się natychmiast obfitym potem, a to co dzieje się w otworze gębowym trudne jest do opisania. Śliwowica wobec tego traci swoją moc i wydaje się być oranżadką. Ale jest to jakiś rodzaj przyjemności kulinarnej.
Relacja z czwartku (9.02.17)