Jest późny wieczór. Po dość męczącej podróży i dniu fascynujących spotkań leżę na ogromnym łóżku, pod gigantyczną moskitierą w wiosce Ndiendien, w środkowym Senegalu. Leje się ze mnie, bo tu już prawdziwa Afryka i, mimo że noc, mimo że luty, jest 30 stopni. Klepię w klawiaturę, a za oknem osły głośno i solidnie kopulują. Afryka się rozrasta…
Jak się tu znalazłem? Rano, po mszy u sióstr Urszulanek w Thies, wyruszamy zahaczywszy o małe francuskie śniadanko. Jestem pełen podziwu, jak głupie pomysły szybko się rozprzestrzeniają. Dajmy na to ten pomysł z mikrospijnymi śniadaniami, który rozszedł się po świecie jak kiedyś stonka po naszych polach. Ze stonką się udało, z tą ideą niejedzenia może być trudniej.
Odwiedzamy biskupa Andre z Thies. Niezwykle pogodnego, otwartego, bezpośredniego człowieka. Biskup pozostaje pod wrażeniem światowych Dni Młodzieży. Oczywiście był w Polsce. Oficjalna delegacja z Senegalu otrzymała dofinansowanie państwa, a wszystko to przecież w kraju w 95% muzułmańskim, i nikt tu nie ma z tym problemu. Muzułmanie pielgrzymują do Mekki i są dofinansowani, katolicy do Rzymu, Lurdes i Ziemi Świętej, albo na ŚDM i też dostają dofinansowanie. Proste. Człowiek ma potrzeby religijne zaspokajać. Biskup Andre jest w Episkopacie odpowiedzialny za kontakty między katolikami i muzułmanami. Wzajemne stosunki ocenia jako bardzo dobre. Na tym wysokim szczeblu jest po prostu dobrze. Może nie ma jakiegoś wyrafinowanego intelektualnie dialogu, ale w sprawach praktycznych pełna współpraca, a szczególnie dzieła miłosierdzia, opieka zdrowotna i edukacja. W tych dwóch ostatnich dziedzinach rola katolików w Senegalu trudna jest do przecenienia. Prawie każdy minister w każdym senegalskim rządzie ostatnich lat skończył szkołę katolicką i zna „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario”. Szkoła katolicka to brama do solidnego wykształcenia na dobrych uniwersytetach.
Po drodze do Kaolack zahaczamy o rezerwat przyrody i ponad godzinę kluczymy po polnych drogach wypatrując egzotycznych dla nas zwierząt. Małpy zawsze mnie fascynowały, ale że zebry i żyrafy są tak urocze, nie wiedziałem. Do tego piękne krajobrazy i te zagadkowe baobaby.
Jedziemy przez tereny niewiarygodnie zniszczone wydobyciem wapna. Jakby spadł śnieg. Zabieramy na stopa dwóch strażaków, oczywiście muzułmanów. Docieramy do Kaolack, a tu ogromne hałdy, tak: kilkudziesięciometrowe hałdy orzeszków arachidowych. Jeśli Senegal jest ich stolicą na świecie, to my wjechaliśmy właśnie na sam rynek tej stolicy.
Morze wcinające się w ląd na dziesiątki kilometrów swymi dziwnymi odnogami dociera aż do Kaolack. I właśnie tu rozwinęło się wydobycie soli. Solne Eldorado, ogromne przestrzenie odparowywania morskiej wody i wydobywania z niej soli. Worek 25 kilogramowy można kupić za cztery złote. Już kombinuję jak to przerzucić do ojczyzny.
Ruszamy wraz z księdzem Leonem na zupełne peryferia, gdzie leży jego rozległa parafia. Po drodze odwiedzamy sanktuarium Ndiafat, prowadzone przez Misjonarzy Najświętszego Serca. Nikogo nie ma w domu, wszyscy wyjechali na kapitułę do Kamerunu, ale to w niczym nie przeszkadza, abyśmy się dostali do kaplicy, gdyż wszystko jest otwarte. Kaplicę, jak i budynki seminarium (opodal rok propedeutyczny dla wszystkich diecezji senegalskich), zaprojektował brat z Taize – Denis, który spędził w Dakarze ponad 15 lat. Zmarł w 2015 roku, a pochowany jest w Taize. Przed jego wyjazdem do Senegalu planowaliśmy razem zarys nowych części kościoła w Taize. Tutejsze seminarium odwiedzamy już bardzo późnym wieczorem, gdy niebo skrzy się dywanem gwiazd.
Na dłuższą rozmowę wpadamy jeszcze do klasztoru karmelitów. Czterech ojców w zasadzie rozpoczyna historię Karmelitów w tej części Afryki (od 2003 roku). Klasztor jest całkiem obszerny, z perspektywą rozwoju. Architektonicznie prosty, ale poruszający.
Ciągle poruszamy się po polnych drogach parafii ks. Leona. Mijamy kolejne jego wioski, gdzie prąd jest rzadkością, ale nie telefony komórkowe. One są wszędzie. Jak się je ładuje? Ano na baterie słoneczne, a słońca tu nie brakuje.
Parafia liczy ponad stu tysięcy mieszkańców z czego 1% to katolicy, żyjący na dodatek w sporym rozproszeniu. W niektórych wioskach jest jedna lub dwie rodziny. Z nimi spotkamy się jutro. Teraz padam ze zmęczenia…
Relacja z środy (15.02.17)